Czym jest zdrowie i skąd się bierze? Wydaje się, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista: to dobrze działająca mechanika ciała, która pozwala nam na wykonywanie szeregu czynności. Takie podejście rodzi z kolei oczywistą konkluzję: skoro zdrowie zależy od mechaniki ciała, to należy tę mechanikę wspierać odpowiednimi czynnościami i działaniami. Dlatego też słuchamy ekspertów medycznych (od których nie pozostaje nam nic innego, jak się uzależnić) i postępujemy zgodnie ze wskazówkami przez nich wytyczonymi. Jeżeli tempo pracy nie zmusza nas do jedzenia Fast foodów, to kapłani odpowiedniego odżywiania kierują nami obiecując za dobre uczynki jedzeniowe życie długie i zdrowe, co oznacza: dobrze działające. Co jednak jeżeli zdrowie jest czymś głębszym, co zjawia się i znika kiedy chce? Może zdrowie jest zbyt arystokratyczną sprawą, aby można je było przekupić medycyną?
Powyższe stanowisko, które jest powszechnie uważanym i akceptowanym podejściem do zdrowia wynika z okropnego podejścia, w którym człowiek jest jedynie dobrze lub źle naoliwioną maszyną, a w związku z tym, jeżeli chce sprawnie funkcjonować musi dowiedzieć się jak wesprzeć swoją mechanikę. Podejście to wydaje się słuszne, jednak nieco schizofreniczne. Dzieli ono osobę od jej ciała, czyniąc z tego ostatniego rzecz poddaną osobie. Osoba jedząca jest kimś innym, niż jej ciało, które „osoba” musi jak ukochanego pieska karmić odpowiednią dietą lub poddawać odpowiednim ćwiczeniom. Człowiek okazuje się zarządcą swojego małego cielesnego gospodarstwa. Paradoksalność tej sytuacji polega na tym, że człowiek nie jest kimś innym niż swoje ciało, a stając się władcą tego ciała zupełnie traci z nim kontakt.
Cała przyroda doskonale wie, kiedy potrzebuje pożywienia i tak np. tygrys nie zje jelenia, dopóki nie odczuwa głodu. Tylko człowiek potrafi jeść nie odczuwając w istocie takiej potrzeby, bo tylko człowiek traktuje siebie jak przedmiot, który należy poddać sensownej obróbce: karmić, bo tak „mówią eksperci”, bo tak trzeba, bo będzie się źle wyglądało, bo dostanie się lub uniknie choroby żołądka itp. Ale nigdy nie je, bo tak odczuwa, stając się tym samym władcą, którego tron stoi pusty. Nie on jest podmiotem swoich działań: je, ale je bo musi, bo tyle ma czasu na jedzenie, bo nie chce mu się inaczej, bo tak jest modnie i wystarczająco drogo itp. Człowiek redukując siebie do pewnego swoistego, ale jednak mechanizmu, skazuje się na przymus jedzenia, które siłą rzeczy musi stanąć w gardle, jeżeli dzieje się to za sprawą przemocy gardłowej i negocjacji o „więcej zdrowia i dłuższe życie”, a już przede wszystkim w niezgodzie z samym sobą, gdyż to „sobą” jest już ciałem, które zamiast mnie, musi jeść.
Żyjemy w społeczeństwie, gdzie spontaniczne odczucie radości, które sprawia, że chcemy tańczyć jest niepoważne. Człowiek, który idzie ulicą i tańczy, „bo tak chce” jest u nas wariatem. Ale jeżeli pójdzie on do dyskoteki, miejsca, gdzie „się tańczy”, to będzie rozumnym i uważanym za normalnego obywatelem. W tym problem, że chwila, w której oddajemy się spontanicznemu tańcowi jest bezcenna i o wiele bardziej bogatsza niż ta, w której ciało zostaje na dyskotece na taniec zaprogramowane. Człowiek jednak stał się biedakiem i dużo na swoją biedę wydaje. Człowiek tańczący z radości na ulicy „bo tak chce” byłby wspaniałym zjawiskiem autentyczności, jednak powstrzymuje on swoją radość i prowadzi grzecznie na teren, gdzie radość ta jest dozwolona i wartościowana pieniędzmi. Zachodzi zatem istotna różnica pomiędzy człowiekiem, który słucha siebie, a tym, który słucha muzyki, którą mu się puszcza. Sytuację tą można przełożyć na nasze podejście do jedzenia. Człowiek jedzący, kiedy czuje i tylko to, co potrzebuje, jest właśnie tancerzem ulicznym, bezdomnym bogaczem egzystencji. Natomiast człowiek wsłuchujący się w głosy ekspertów (a nie słyszący swojego głosu), jest chorym poszukiwaczem zdrowia.
Komentarze (0)